Ja to mam szczęście!

 
 
 

Spotkałam na swojej drodze wyjątkowych kapłanów. Dziękuję Bogu, że się na niej znaleźli, a im, że prowadzili mnie i prowadzą w Jego stronę.

Wrzesień 1964, październik 1984, grudzień 2002, marzec 2004… To daty, które zaważyły na moim życiu, chociaż wtedy nie miałam o tym pojęcia. Widać to dopiero teraz, patrzę „z górki”. Zwykle nie pamięta się dokładnie, kiedy rozpoczęła się jakaś znajomość – w tym przypadku jest inaczej, bo były to momenty przełomowe.
W roku 1964 zaczęłam naukę w liceum, a moim katechetą został ks. Marian Jakubiec, wówczas wikary w parafii Najświętszego Salwatora w Krakowie.

Na religię chodziło się wtedy do kościoła. W klasztorze ss. Norbertanek pełno było małych, ciemnych salek, w których odbywały się lekcje. W podstawówce mieliśmy do czynienia z paniami katechetkami, które były naszym postrachem. Surowe, wymagające, ponure i zawsze ubrane na czarno. Brrr… Toteż spotkanie z młodym, pełnym energii księdzem było miłą odmianą. Był pasjonatem historii, biegle władał kilkoma językami, filozofia nie miała dla niego tajemnic. Czasem połowę lekcji poświęcał na ognistą dyskusję z wnukiem Romana Ingardena. Oni „filozofowali”, reszta się przysłuchiwała niekoniecznie wiedząc o co chodzi. Ale można było o wszystko pytać (łącznie z tym, czy ksiądz – jak się wtedy mówiło – chodził z dziewczyną), poruszać każdy temat. A na zakończenie licealnej edukacji nasz katecheta zaprosił wszystkich do siebie „na prywatkę”. Były płyty odtwarzane na adapterze bambino, tańce i snucie planów. Nikt z naszych rówieśników nie chciał wierzyć, że tak było naprawdę. Po maturze kontakt się nie urwał – ks. Jakubiec w roku 1973, już jako proboszcz tej samej parafii udzielał mi ślubu.

Potem spotykałam się z nim – powiedzmy – służbowo, bo zajmował się w Kurii sprawami katechizacji, a o tym pisywałam na łamach „Dziennika Polskiego”. Przeprowadzałam też z nim wywiady, bywałam u niego w domu. Był wtedy proboszczem parafii św. Piotra i Pawła. Do pracy w Kurii ściągnął go biskup Wojtyła – jego wykładowca i poprzednik w parafii w Niegowici, Był z nim bardzo zaprzyjaźniony.
Potem ks. Jakubiec znalazł się w domu chorych księży w Swoszowicach. Chciałam go tam odwiedzić, ale zawsze brakowało czasu. Zmarł 6 lat temu, a ja wciąż mam wyrzuty sumienia, że nie zdążyłam…
Październik 1984. Wielka przeprowadzka. Gigantyczny bałagan, praca ponad siły, koszmar. W pobliżu, przy ul. Krowoderskiej mały kościółek ss. Wizytek. Wstąpiłam na moment, akurat gdy trwało kazanie. Usłyszałam fragment i już nie wyszłam… To był ks. Mieczysław Maliński.

Dopiero po długim czasie zorientowałam się, że jest bratem mojej sąsiadki z poprzedniego mieszkania. Chodziliśmy całą rodziną na jego niedzielne Msze, słuchali wspaniałych kazań, czytali znakomite książki. Mój punkt widzenia, a przynajmniej patrzenie na Pana Boga znów się zmienił. Wszystko stawało się proste, bliskie, pełne miłości.
Kontakty z ks. Malińskim stale się zacieśniały. Zapowiedziałam rodzinie: zobaczycie, że przyjdzie kiedyś do nas na kawę. I przyszedł! Zaczęła się współpraca z „Dziennikiem Polskim”, której byłam katalizatorem. I mogę powiedzieć – przyjaźń. Upoważnia mnie do tego dedykacja w jednej z książek: Barbarze na znak przyjaźni – Mietek… Ochrzcił moją wnuczkę, przyszedł na spotkanie z młodzieżą, którą uczyłam dziennikarstwa, rozmawiał w zakrystii, gdzie zawsze ustawiała się długa kolejka ludzi, którzy chcieli zamienić z nim chociaż parę zdań. Potem przyszedł czas, kiedy ks. Malińskiego krzywdzono, prześladowano, upokarzano, zarzucając mu współpracę z SB. Płacił za to, że rozmawiał z grzesznikami… Jego przyjaciel, papież Jan Paweł II nie mógł go już obronić, a on sam czuł się wobec tej fali nienawiści bezbronny Podupadł na zdrowiu, odszedł w styczniu 2017 roku.
Grudzień 2002, wigilia dla samotnych, Gdów. Zaprzyjaźniony, rozpoczynający swoje trwające do dziś rządy w Gdowie wójt gminy poprosił, żebym usiadła koło młodego księdza, który przyjechał w rodzinne strony z Rzymu. Jest też dziennikarzem i chciałby współpracować z „Dziennikiem Polskim”. Usiadłam.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

I tak „siedzę” koło niego już od 18 lat, mając nadzieję, że ta Wigilia nigdy się nie skończy. Na wspólnej pracy spędziliśmy chyba tysiące godzin. W Rzymie, Krakowie, Ziemi Świętej, Wilnie i Ołoboku. W samolocie, w samochodzie, w autokarze. Na rozmowach i „dyktandach” na żywo, przez telefon, przez Skypa i WhatsAppa. O różnych porach dnia, a zwłaszcza nocy. Tak powstawały i powstają artykuły do „Dziennika”, książka, materiały na portal padrejarek.pl.
W roku 2004 ks. Jarek zaprosił mnie z rodziną do Rzymu. Postarał się, żebyśmy mogli podczas audiencji generalnej podejść do Ojca Świętego i namawiał, żebym mu się przypomniała.

Nie tyle ja, co moja rodzina, ponieważ moja babcia była spowinowacona z ks. Karolem. Dobrze się znali, utrzymywali kontakt nawet gdy został papieżem. Był jedynym księdzem w całej naszej rodzinie, toteż często o nim mówiono. Pamiętam, że gdy został biskupem, babcia znając jego turystyczne zamiłowania, zastanawiała się, jak to biskup będzie „latał po górach w krótkich spodenkach”. Spotkała go niedługo potem na Plantach, gdy szedł do seminarium i zapytała, jak ma się do niego zwracać. Usłyszała – Lolek, jak zawsze… Co roku zapraszał całą szeroko pojętą rodzinę na Mszę św. do swojej kaplicy. Bywała tam babcia, bywał też mój starszy brat, niestety ja nigdy w niej nie uczestniczyłam. Audiencja w Watykanie była więc moją jedyną szansą na osobiste spotkanie chociaż na moment. Stwierdziłam, że na pewno nie dam rady powiedzieć do Ojca Świętego ani słowa. Zmobilizował mnie mój wówczas 12-letni syn. – A ty wiesz, jak mu będzie miło, że w tym anonimowym tłumie jest ktoś z jego rodziny? Więc gdy znalazłam się już twarzą w twarz z Janem Pawłem II, wykrztusiłam, że jestem wnuczką Marii Rotter. Nie miałam wątpliwości, że skojarzył. Pogłaskał mnie po twarzy, a potem pobłogosławił…W złych chwilach wspominam ten dotyk, który czułam na twarzy przez kilka godzin i błogosławieństwo, które towarzyszy mi chyba po dziś dzień.

Barbara Rotter-Stankiewicz

Leave a reply

Your email address will not be published.