Marysia szła jak na bal

 
 
 

Pamiętam to zdjęcie doskonale, chociaż widziałam je 20 lat temu: sympatyczna, śliczna, ciemnowłosa dziewczynka z warkoczem, ubrana w sukienkę w czerwono-zieloną kratkę. Marysia Wróbel. Fotografię przyniosła jej mama, nauczycielka fizyki w szkole, do której miał chodzić także mój synek. Właśnie byliśmy tam na rozmowie kwalifikacyjnej. A zdjęcie trzeba było dołączyć do marysinej dokumentacji. We wrześniu 1996 roku Marysia i Tomek spotkali się w pierwszej klasie. Marysia była pełna fantazji, poczucia humoru, inteligentna, błyskotliwa. Stali się nierozłącznymi przyjaciółmi, chociaż zdarzały im się „pojedynki na patyki”. Tak zostało przez całą podstawówkę w krakowskim Zespole Szkół im. Świętej Rodziny. Mieli jeszcze kontakt w gimnazjum, ale potem ich drogi się rozeszły.

***

Wśród dziesiątek fotografii w pokoju Marysi jest także ta z pierwszej klasy. Marysia na rowerze, Marysia w górach, Marysia z książką. Na każdym trochę inna – uśmiechnięta, zamyślona, zmęczona. Są rysunki i obrazy, które namalowała. Jeden niedokończony – przedstawiający w zarysie rozstępujące się Morze Czerwone, który miał być prezentem dla brata na 25 urodziny. Jest gitara i pianino. Są pamiątki z pielgrzymek i aparat fotograficzny. Tylko Marysia nigdy tu już nie wróci, nie zagra, nie zaśpiewa, nie będzie czytać ani się modlić. Odeszła. Nagle, niespodziewanie, w środku lata, w środku dnia…

Marysia wyznawała dewizę, że człowiek, który nie dąży do osiągnięcia rzeczy niemożliwych, nigdy ich nie osiągnie. Brała z życia wszystko, co najpiękniejsze, żyła niezwykle intensywnie – opowiada jej mama. – To co robiła, chciała robić doskonale i przygotowywała się do tego. Jeżeli wiedziała, że jakaś umiejętność czy wiedza będzie jej potrzebna – zdobywała ją. Gdy zakładała akwarium, najpierw musiała poznać teorię – dzięki temu było to najpiękniejsze akwarium świata. Kochała przyrodę – ptaki rozpoznawała nie tylko po wyglądzie, ale po śpiewie. Uwielbiała konie – jest takie zdjęcie z obozu w ukraińskich Bieszczadach, gdzie głaska dzikie konie… Kochała góry. Gdy dowiedziała się, że oo. dominikanie organizują obozy narciarskie – bardzo szybko nauczyła się jeździć na nartach. Przed letnimi wyprawami trenowała – wyrabiała sobie kondycję, wędrując górskimi szlakami. Czasem po 35 km dziennie. Jestem jej bardzo wdzięczna, bo zabierała mnie ze sobą.

Marysia sama nauczyła się grać na gitarze. Śpiewała w scholi, pięknie interpretowała psalmy, ale doskonaliła się jeszcze w wokalistyce.

Jeśli coś nie udawało się jej tak, jak tego chciała – rezygnowała i szukała czegoś innego, co dawało szansę na doskonałość. Uczyła się świetnie – mogła wybierać liceum, a potem kierunek studiów. Startowała w olimpiadach z różnych przedmiotów. Pięknie pisała, rysowała (jednym z jej marzeń było pisanie opowiadań, które również by ilustrowała), ale doszła do wniosku, że największe szanse ma w olimpiadzie fizycznej, bo w domu są wszystkie podręczniki no i znakomici konsultanci tata – profesor fizyki na UJ i mama – doktor fizyki, magister filozofii. Przed każdym kolejnym etapem zabierała książki, zbiory zadań i na parę dni jechała do rodzinnego wakacyjno-weekendowego domu do Bielska-Białej. Tam się przygotowywała.

Już w szkolnych czasach były dla niej rzeczy ważne i ważniejsze. Chodziła do jednego z najlepszych liceów w Krakowie – do „piątki”. Ale i tam zdarzały się nudne lekcje. Wtedy Marysia …wagarowała. – Uciekała ze szkoły i szła na „dwunastkę” do dominikanów. A potem sama usprawiedliwiała swoje nieobecności na lekcjach. Uważała, że więcej pożytku będzie z Mszy świętej, niż z nudnej lekcji…- opowiada pani Urszula.

Z dominikańskim duszpasterstwem związana była od 14. roku życia. Nie tyle szukała Pana Boga, co chciała go jak najlepiej poznać. Angażowała się w to duszpasterstwo – jak to miała w zwyczaju – do końca. W młodzieżowej „Przystani”, studenckiej „Beczce”, charytatywnej grupie „Szpunt”.  Nie chciała być tylko uczestnikiem wydarzeń, ale zawsze pragnęła służyć. Dlatego śpiewała w scholi, była animatorką grupy modlitewnej, odwiedzała maluchy z domu dziecka, zajmowała się niepełnosprawną kobietą… W swoim krótkim życiu pięciokrotnie brała udział w dominikańskiej pielgrzymce na Jasną Górę – dwa razy „tylko szła”, a trzy pełniła różne funkcje, m.in. w służbie medycznej. W liście, który pisała potem do jednego z ojców dominikanów tak o tym opowiada….” Dla mnie w szczególny sposób ważna jest tegoroczna pielgrzymka, na której byłam „medyczną” (w co do tej pory trudno mi uwierzyć). Wtedy, przy przekłuwaniu bąbli i opatrywaniu sporej liczby stóp (co samo w sobie jest pracą syzyfową), coś się we mnie przemieniło, pękła jakaś skorupka i zupełnie inaczej się szło. Tak jakoś głębiej to przeżyłam. Poza tym znów mogłam śpiewać „Witaj, Gwiazdo Morza” tuż przed ikoną, co jest dla mnie wzruszającym doświadczeniem, tym wspanialszym, że byłam totalnie przemoknięta i przemarznięta do kości, więc tym bardziej czułam, że jestem w Domu. Po prostu – alleluja!”

Jest też w tym liście inny fragment, świadczący o głębokich religijnych przeżyciach i przemyśleniach. Bo Marysia wciąż chciała być bliżej Boga. Licealistce pomogły w tym rekolekcje ignaciańskie u oo. jezuitów: (…) Owoców tych rekolekcji jest we mnie mnóstwo i czuję, że nie wszystkie jeszcze odkryłam, ale najważniejszym jest i tak to, że zawarłam głęboką więź z Panem i wiem, że tego już nie stracę, nawet gdy pozory będą mówić inaczej. Z takim poczuciem można walczyć!”

***

Po maturze myślała o różnych kierunkach studiów, m.in. o inżynierii akustycznej, ale zdecydowała się w ciągu jednej nocy na coś zupełnie innego.

Sprawdziła w internecie wyniki matur i zobaczyła, że najlepiej zdała poszerzony francuski. Wobec tego chciała robić to, co potrafiła najlepiej: studiować język obcy – mówi pani Urszula.  Ale „zwykłe” filologie jej nie interesowały, były zbyt popularne. Więc pomyślała o arabistyce.

Byłam zaskoczona. Miałam nadzieję, że się rozmyśli, ale ona rano pobiegła do dominikanów i tam skonsultowała swoją decyzję. Ojcowie ją utwierdzili w przekonaniu, że to właściwy wybór. W krajach arabskich, gdzie chrześcijańskie wspólnoty są prześladowane, potrzebni są ludzie, którzy będą im pomagać – wspomina.

Pani Urszula bała się nie tyle arabistyki, co późniejszej pracy Marysi w krajach, które nigdy nie były bezpieczne; – Mama, ale jeśli dzięki mnie nawróci się choć jeden muzułmanin, to warto – przekonywała Marysia. Wszystko zawierzyła Panu i to także przekonywało jej mamę.

Odwrotu już nie było – to był życiowy cel Marysi, jej misja. Żeby ją lepiej wypełnić, skuteczniej pomagać podczas akcji humanitarnych, chciała też studiować romanistykę – arabski i angielski znała już dobrze, chciała lepiej władać francuskim.

***

Po drugim roku studiów pojechała na obóz językowy do Damaszku; w 2011 już się tam jechać nie dało, więc zaczęła szukać innych możliwości. Wszystko po to, żeby doskonalić język i zarazem pomagać innym. Znalazła wolontariat poprzez międzynarodową organizację. Miała uczyć młodych Egipcjan, jak radzić sobie z rzeczywistością w państwie, które przeżyło rewolucję. Żeby nie obciążać finansowo rodziców swoimi wyprawami, podejmowała się różnych prac – dawała korepetycje, w weekendy pracowała w schronisku na Hali Krupowej…

Wybrała się w podróż do Kairu, z przesiadką w Rzymie, sama. Po raz pierwszy w życiu. Pani Urszula, w odpowiedzi na swoje obawy usłyszała: Mama, zawierzyłam to Opatrzności Bożej. Moim planem jest pomaganie chrześcijanom. Po drodze, w samolocie do Rzymu spotkała kolegę, Marcina Koziaka, który leciał grać koncert w Rzymie. Wspominając swoją podróż Marysia napisała dosłownie: “Ogarnia mnie przyjemne poczucie, że mój nieco szalony sposób podróżowania cieszy się szczególnym błogosławieństwem Szefa. Chwała Mu, bo jest Dobry.”

Przez dwa tygodnie, razem z koleżankami i kolegami z różnych krajów spotykała się z miejscową młodzieżą. W aparacie zostały z tych spotkań dziesiątki zdjęć. Są też fotografie z ostatniego dnia jej życia, który spędziła na Górze Synaj.

Opowiadali o nim jej koledzy – wolontariusze. Najpierw z Kairu pojechali busem nad Morze Czerwone. Podróż trwała 9 godzin. Odpoczywali na plaży, a nocą, jak wielu pielgrzymów, wybrali się na górę Synaj, by o świcie podziwiać stamtąd wschód słońca. Marysia, zaprawiona w górskich wędrówkach, ubrała się na tę wyprawę zupełnie nietypowo: szła w sandałkach, z kwiatami we włosach, kolczykami, z pomalowanymi paznokciami. Jak na bal…

Gdy wracali, była zachwycona tym, że znalazła się na górze, na której Bóg rozmawiał z Mojżeszem. To było jej świadectwo wiary. Gdy po powrocie do hotelu wszyscy poszli odpocząć do swoich pokojów, postanowiła trochę popływać. Była sama… Znaleziono ją na dnie basenu. Nie wiadomo, dlaczego utonęła, bo pływać umiała bardzo dobrze. – Udar? Serce?. – Pan zabrał ją z Synaju na Syjon – mówi teraz jej mama.

Wiadomość o śmierci Marysi w Egipcie dotarła do rodziny w Krakowie dopiero po kilku dniach.

Marysia odeszła w czwartek w południe. Koledzy mieli jej komórkę z naszymi numerami, w paszporcie podany był nasz telefon, ale nikt nie zadzwonił z informacją, co się stało aż do nocy z niedzieli na poniedziałek – opowiada pani Urszula. – Marysia umarła 14 lipca, a 17 obchodziliśmy urodziny męża. Było wielkie rodzinne spotkanie, był przygotowany wcześniej przez wszystkie dzieci prezent. Marysia miała przysłać emaila z życzeniami, ale jakoś go nie było…Gdy ja przygotowywałam przyjęcie, ona już nie żyła – dodaje ze łzami w oczach.- Dopiero w niedzielę w nocy, gdy goście już poszli, zadzwonił telefon…To tak, jak by nie chciała nam psuć tego spotkania…

Wieść, w którą nikt nie mógł uwierzyć rozeszła się po Krakowie błyskawicznie. Znalazła się na stronie duszpasterstwa oo. dominikanów; to wystarczyło, by przez Internet dowiedzieli się o tym jej szkolni koledzy, przyjaciele z różnych czasów i środowisk, nauczyciele, znajomi.

Na pogrzeb, który odbywał się po kilkunastu dniach w Bielsku-Białej przyjechały tłumy. I nikt z obecnych nie zapomniał odczytanego tam listu pożegnalnego mamy do Marysi. Listu, w którym pani Urszula dziękowała Bogu za to, że dał jej choć na krótki czas wspaniałą córkę.

Codziennie modląc się dziękuję za nią Panu. Za to, że nam ją dał i mamy gwarancję, że jest w niebie – powtarza teraz.  W rocznicę śmierci odprawiana jest msza św. dziękczynna za życie Marysi.

Pierwsze miesiące po jej odejściu były dla rodziców Marysi koszmarem. Nie łagodziła go świadomość tego, że mają jeszcze troje dorosłych, starszych od Marysi dzieci – Anię, Janka i Józka. Bo pogodzenie się ze śmiercią dziecka dla matki i ojca zawsze jest najtrudniejsze.  Z czasem, dzięki rekolekcjom ignaciańskim, pielgrzymkom (także śladami ostatniej podróży córki) modlitwie, ta sytuacja się zmieniła. Rok po śmierci Marysi pani Urszula napisała: Mimo mojego wielkiego bólu, niezaspokojonej tęsknoty, cierpienia i trudności zaakceptowania fizycznej nieobecności Marysi w moim ziemskim życiu, duchowo czuję, że chociaż w tak trudny do przyjęcia sposób, Pan okazał mi swoją łaskę. Uwolnił moją Marysię od wszelkich niebezpieczeństw, trosk i cierpień życia doczesnego, uhonorował ją nagrodą wiecznego szczęścia, a mnie pozwolił zweryfikować i skorygować własną drogę, podał mi rękę i prowadzi mnie. Pomimo krzyża, który tak bardzo trudno mi dźwigać, dał siłę i zrozumienie, że kocha mnie, a dźwiganie krzyża nagrodzi na końcu drogi wieczną radością w Jego Domu wraz z moimi dziećmi, rodzicami i wszystkimi świętymi, którzy już tam są.

Barbara Rotter-Stankiewicz

Leave a reply

Your email address will not be published.