Narzędzia Pana Boga (10.02.2020)

 
 
 

Opowiadał ostatnio ks. Jarek o swojej – jakże charakterystycznej dla niego – przygodzie: o tym, jak ratował człowieka, który w nocy spadł z wysokiej skarpy do rzeki. Gdyby nie było go w tym miejscu o tej właśnie porze, gdyby tylko patrzył akurat w inną stronę – tamten mężczyzna już by nie żył.
Kilka lat temu byłam świadkiem innego, może mniej spektakularnego, ale nie mniej ważnego zdarzenia. Jechaliśmy z Rzymu do Krakowa. Podróż rozpoczęła się wyjątkowo opornie – wyjechaliśmy później niż było zaplanowane, zatrzymała nas do kontroli policja, a tuż za Rzymem zepsuł się samochód i trzeba było wracać. W warsztacie okazało się, że to nic groźnego, a ponieważ ks. Jarek musiał być w Polsce w określonym terminie, mimo kilkugodzinnego już opóźnienia, zdecydował się na podróż.
Do Czech dotarliśmy koło północy. Nagle za nami pojawił się samochód Służby Celnej. Na jakiś czas zniknął, potem zajechał nam drogę i funkcjonariusze nakazali zjazd na stację benzynową. Jeden z nich, po kilku rutynowych pytaniach, wdał się z ks. Jarkiem w rozmowę. Ksiądz był po cywilnemu – celnik zapytał, kim jest pan z zawodu. Gdy usłyszał, że księdzem, zaczął opowiadać o sobie. Okazało się, że jest człowiekiem bardzo religijnym, stara się ewangelizować swoich kolegów, co w tamtym kraju nie jest łatwe. Bardzo potrzebował dobrego słowa, wsparcia, umocnienia, potwierdzenia, że to co robi – ma sens. Modlił się, by Bóg dał mu jakiś znak. Jeśli nie to wycofa się ze swojej misji, przestaje nawracać kolegów… Tego wieczora pełniąc służbę poczuł, iż musi zatrzymać ten samochód, chociaż nie było ku temu żadnego logicznego powodu.
Rozmowa na parkingu trwała około pół godziny. W końcu strażnik uklęknął, zdjął czapkę i poprosił o błogosławieństwo. Był szczęśliwy. Ks. Jarek podarował mu figurkę św. Michała Archanioła, którą dziwnym trafem miał w samochodzie, zapisał mu swój adres i zaprosił z rodziną do Rzymu. Ruszyliśmy w drogę do Polski, a ksiądz zapytał tylko, czy już wiem, dlaczego wyjechaliśmy z Rzymu tak późno…
Takie sytuacje, w których możemy poczuć, że ktoś obok albo my sami stajemy się narzędziami w ręku Pana Boga, zdarzają się często, choć nie zawsze udaje się nam to zauważyć, bo może przykłady są mniej ewidentne.
Pamiętam z dzieciństwa opowieść sąsiadki, starszej pani, lwowianki, która po wojnie trafiła do Krakowa. Okupację, razem z bliskimi, przeżywała w swoim rodzinnym mieście. Panował tam strach i głód. Nie było nawet chleba. Poszła na Mszę św. i modliła się gorąco, żeby udało się jej i rodzinie jakoś przeżyć. Gdy już wychodziła z kościoła, podszedł do niej nagle niemiecki żołnierz. Widać było, że szukał jej w tłumie. Wręczył zawiniątko, a w nim – duży bochen chleba…
Mnie przytrafiło się coś podobnego, tyle że ja znalazłam się w roli wysłannika. Przyjechałam wcześnie rano do Warszawy, na delegację. Miałam trochę czasu i wstąpiłam do kościoła św. Krzyża. Było pusto, prawie całkiem ciemno, tylko w kruchcie jakaś żebraczka przemywała twarz wodą z kropielnicy i mamrotała coś o chlebie. Gdy wychodziłam, zapytała, czy mogę ją zaprowadzić do baru mlecznego, bo jest niewidoma. Nie miałam pojęcia, gdzie może być jakakolwiek jadłodajnia, ale w kieszeni miałam kilka kanapek, które zabrałam na drogę z Krakowa, tylko jakoś nie miałam ochoty zjeść. Podałam jej to śniadanie i zostawiłam oniemiałą ze zdziwienia.
Dla mnie był to drobiazg, ale ona też pewnie wspominała długo, jak jej modlitwa o chleb została natychmiast wysłuchana…
Barbara Rotter-Stankiewicz
redaktor naczelny, właściciel portalu padrejarek.pl

1 Comment

Leave a reply

Your email address will not be published.