Po prostu Przyjaciel

 Tak płynęliśmy przez Jezioro Galilejskie
 
 
 
Tak płynęliśmy przez Jezioro Galilejskie

To było prawie dokładnie 13 lat temu, w przeddzień Wigilii Bożego Narodzenia. Pamiętam też gdzie – w remizie Ochotniczej Straży Pożarnej w Gdowie. Nowy wójt gminy postanowił zorganizować Wigilię dla samotnych. Przyszłam tam służbowo, by napisać o tym spotkaniu do „Dziennika Polskiego”, zrobić zdjęcia. – Usiądź tam, koło tego młodego księdza. Przyjechał z Rzymu, a pochodzi z Liplasu. Jest dziennikarzem, współpracuje z telewizją, ale chciałby pisać korespondencje do „Dziennika”. Pogadajcie sobie – zaproponował wójt. Usiadłam. I tak „siedzę” koło księdza Jarka po dziś dzień.
Najpierw były kontakty służbowe, bo współpraca z „Dziennikiem” chwyciła. Zaczęły się pojawiać korespondencje z Rzymu, z papieskich podróży, uroczystości w Watykanie. Problem był z ich odbieraniem – ksiądz miał trudności z pisaniem m.in. ze względu na włoską klawiaturę i gdy tekst trafiał na redakcyjny monitor, prawie wszystkie wyrazy podkreślone były na czerwono. Poprawianie błędów pochłaniało mnóstwo czasu, więc zastosowaliśmy inny system: ksiądz dyktował, ja pisałam. W redakcji był tylko jeden telefon, z którego można było dzwonić za granicę. Na szczęście – w pokoju obok. Przyniosłam więc z domu długi telefoniczny kabel i podciągnęłam linię do swojego biurka. Rozmawiając i notując nie musiałam już stać kolegom nad głową.
Od czasu do czasu Jarek (w międzyczasie wypiliśmy bruderszaft… przez telefon) przyjeżdżał do Polski i pojawiał się w redakcji. No i „gadaliśmy” dalej. O wszystkim. Zapraszał nas – mnie i moją rodzinę – do Rzymu, ale długo nie miałam odwagi skorzystać z tego zaproszenia. W końcu, zachęcona „dobrym” przykładem redakcyjnych kolegów zmobilizowałam się, kupiłam bilety na samolot i zwaliłam na głowę razem z mężem i synem na ponad tydzień. Sytuacja była o tyle skomplikowana, że syn, wówczas nastolatek, przyjechał do Rzymu z nogą w gipsie, a mąż dostał nadciśnienia. Biedny ksiądz zajmował się tym szpitalikiem, ale ani przez moment nie pozwolił nam odczuć, że daliśmy mu w kość. Co więcej – „załatwił” wejście na audiencję generalną – był to październik 2004 roku. I nawet zmobilizował, bym powiedziała Ojcu Świętemu, z którym spowinowacona była moja babcia, kim jestem. Wykrztusiłam to, Jan Paweł II pobłogosławił nas, a mnie pogłaskał po policzku. Czuję jego dotyk, ile razy wspominam tę chwilę.
Wieczorami ks. Jarek opowiadał nam o swoim życiu, latach szkolnych, powołaniu, przygodach. Słuchaliśmy jak zaczarowani. Znałam naprawdę setki osób, ale nigdy kogoś takiego – pełnego energii, tryskającego poczuciem humoru, bezpośredniego, a jednocześnie tak głęboko, prawdziwie wierzącego i służącego Panu Bogu. Nie było między tym żadnego dysonansu, wszystko się harmonijnie uzupełniało. Żył według tego, co głosił i tak jest nadal. Ale wtedy, już wyjeżdżając z Rzymu pomyślałam sobie, że kolejną książkę (ksiądz miał już wtedy na koncie dwie) chciałabym pisać wspólnie z nim.
Nie musiałam długo czekać na propozycję, bo najwidoczniej Jarek doszedł do tego samego wniosku. Tak powstała publikacja „W objęciach Piotra” o Janie Pawle II, Benedykcie XVI i dzieciach. Część materiałów zbierałam w Polsce, ksiądz dyktował swoje przemyślenia w Rzymie, a kończyliśmy pisać w…samolocie. Do tej pory hasło „nie patrz na księżyc, tylko pisz” kojarzy mi się z podróżą z Rzymu do Krakowa, kiedy zachwycałam się gigantycznym księżycem świecącym gdzieś poniżej skrzydła samolotu, lecz zostałam żartobliwie przywołana do porządku..
Powstawały też filmy – „Spotkanie świętych”, „Wikary z Niegowici”, gdzie też znalazło się dla mnie coś ciekawego do zrobienia. No i setki przedyktowanych korespondencji, felietonów, reportaży, wywiadów. A od miesięcy – strona internetowa. „Gorąca linia” na skype ożywa zwykle koło północy. Czasem, opowiadając o swoim dniu, Jarek prawie zasypia ze zmęczenia, ale mówi dalej, bo chce, żeby czytelnicy znaleźli rano na stronie aktualne informacje.
Ale to wszystko sprawy zawodowe, które bardzo łączą, ale nie są istotą przyjaźni. Kolegów i koleżanek po fachu ma się przecież dziesiątki, a przyjaciół policzyć można na palcach.
W ciągu kilkunastu lat spędziliśmy razem ładnych kilka miesięcy. Bez jednej sprzeczki. Wiele razy gościłam w mieszkaniu na Via della Conciliazione 10, a ks. Jarek – w moim domu. On poznał całą moją familię łącznie z wnukami, ja jego rodzinę. On przedstawiał mi swoich przyjaciół, ja jemu moich. Było też wiele wspólnych podróży – do Medjugorie, na Sycylię, na Słowację, do Czech, po Polsce. Samochodem, statkiem, samolotem, motorkiem.
W 2007 roku namówił mnie do wyjazdu na pielgrzymkę do Ziemi Świętej – zabrał tam m.in. swoich rodziców, ja kilkoro znajomych. To były niezapomniane dni…Wciąż towarzyszył swojej Mamie i Tacie, jakby czuł, że ta podróż jest nie tylko pielgrzymką, ale i czasem, w którym powinien być z rodziną. Nikt wtedy nie przypuszczał, że za kilka miesięcy pani Barbara odejdzie na zawsze. Z Ziemi Świętej wróciliśmy w lutym, w maju zaczęła się źle czuć. Rozpaczliwa walka o jej życie trwała do września…Jarek żył między Rzymem a Krakowem – dwa dni we Włoszech, dwa w Krakowie. Bilety na samolot miał wykupione na parę miesięcy. Ale rozminął się z losem. To mnie przypadło w udziale powiadomienie go na lotnisku w Krakowie, że gdy wsiadał do samolotu w Rzymie, jego Mama już nie żyła. Nie wyobrażałam sobie, jak mu to powiem, ale właściwie nie musiałam nic mówić – popatrzył na mnie i wiedział, co się stało. Z Balic do Liplasu jechaliśmy w kompletnej ciszy.
Towarzysząc mu w wielu podróżach przekonałam się, że i Polacy i Włosi po prostu go kochają. Ale nie jest to miłość bezinteresowna, tylko odpowiedź na jego, pełen ciepła, stosunek do ludzi. Zawsze znajduje dla nich czas, dobre słowo, modlitwę, błogosławieństwo. Nigdy nie odmawia spotkania, chociaż byłby ledwie żywy. Mam takie zdjęcie – wśród setek innych – kiedy oblężony w zakrystii w jednym z włoskich sanktuariów – błogosławi już obiema rękami jednocześnie…
Bo on nie boi się ludzi. Kiedyś, jadąc autobusem z włoskimi pielgrzymami zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Ksiądz, będący w cywilu miał zamiar przebrać się w sutannę. Gdzieś się jednak zapodział – poszłam go szukać, próbowałam wejść do baru, ale buchnął stamtąd taki gwar i odór, że natychmiast się wycofałam. Księdza nie było. Nagle drzwi od baru się otworzyły, wyszedł z nich Jarek, a za nim sznureczek barowych gości, którym coś opowiadał. Zasłuchani podeszli do autobusu. Ksiądz zniknął w jego czeluściach, a gdy się pokazał w sutannie z czerwonymi „dodatkami”, kojarzącymi się ze strojem biskupa, towarzystwo oniemiało ze zdziwienia. Wszyscy zostali zaproszeni na Mszę św. Może poszedł chociaż jeden?
Zaczepiony na ulicy przez żebraka – nigdy nie zostawi go bez wsparcia. I nie chodzi tu o danie pieniędzy na odczepnego – musi zamienić chociaż kilka zdań, pocieszyć, dać nadzieję. Zna go chyba pół Rzymu i pół Krakowa – nie można przejść przez Plac Świętego Piotra, by ktoś go nie zatrzymał, nie zagadnął, serdecznie nie witał. Wiele osób rozpoznaje go też z telewizji czy internetu – sprzedawcy, kelnerki, hotelarze.
Zawsze, gdy w mojej rodzinie albo wśród przyjaciół dzieje się coś złego, proszę mojego Przyjaciela o modlitwę i wiem, że spełni tę prośbę. Często nawet nie muszę prosić, bo wyczuwa, że coś jest nie tak. Telefonuje, pyta, radzi, pociesza. Czasem jest jak mój ojciec, czasem jak brat, czasem jak syn. Po prostu Przyjaciel.

Barbara Rotter-Stankiewicz

 

 

Leave a reply

Your email address will not be published.