Pobożny nie znaczy ponury (23.04.2019)

 
 
 

Rozmowa z Janem Majerskim, góralem… spod Wieliczki, znanym wielu osobom należącym do Domów Modlitwy św. Charbela jako „Jasiu od Krzyża”

– Był Pan wśród 12 mężczyzn, którym w Wielki Czwartek biskup obmywał nogi w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach. To chyba ogromne przeżycie…
– Bardzo wzruszające, nie da się z niczym porównać. Biskup obmywa nam stopę i całuje ją. Brakuje mi słów, żeby to opisać, chociaż przeżywałem to już po raz drugi. Pierwszy raz – przed rokiem. Byłem wtedy bardzo zaskoczony wyborem, ale nie chciałem się sprzeciwiać. Spotkał mnie przecież ogromny zaszczyt. W tym roku, gdy poszedłem na nasze zebranie, przełożony też wpisał mnie na listę…
– Na „nasze”, czyli czyje?
– Od dwóch lat należę do Służby Sanktuarium Bożego Miłosierdzia.
– Jak Pan tam trafił?
– Pracuję w ochronie w ZUS blisko sanktuarium. Z jednej strony widzę Łagiewniki, z drugiej – Sanktuarium św. Jana Pawła II. Mam je jak na talerzu. I zawsze marzyłem, żeby tam się przydać. I się spełniło. Mój kierownik wprowadził mnie do służby w Łagiewnikach. Jestem szczęśliwszy, że tam jestem. Fajnie, że mogę sobie westchnąć do Pana Boga Miłosiernego. Tak z bliska…Koledzy się mnie pytają: ile ci płacą? No to im odpowiadam z uśmiechem: nie da się wszystkiego przeliczyć na pieniądze, Bogu też się coś należy. Mam Mu za co dziękować…
– A szczególnie za co?
– Choćby za to, że po operacji na otwartym sercu w 2014 roku w szpitalu Jana Pawła II, wróciłem do zdrowia. Wprawdzie jestem na rencie, ale mogę pracować w Zakładzie Pracy Chronionej i robię to chętnie. Lubię być między ludźmi, pomagać im, być potrzebny. Tak w ZUS, jak i w sanktuarium.
– Jakiej pomocy oczekują od Pana pielgrzymi?
– Pytają o s. Faustynę, co można zwiedzić. Więc ich informuję, że mogą wyjść że na wieżę widokową, zobaczyć międzynarodowe kaplice. Czasem trzeba ich skontaktować z jakimś księdzem, bo chcą się wyspowiadać.
– Dogaduje się Pan z obcokrajowcami?
– Poliglotą nie jestem, ale z Węgrami i Słowakami tak. Przez kilka lat pracowałem na Węgrzech i została mi znajomość języka. A Słowaków też bardzo lubię. To najbardziej zdyscyplinowani i uprzejmi pielgrzymi.
– Nie wszyscy są tacy mili?
– Bywa różnie, a najtrudniej jest w czasie wielkich świąt, np. Święta Miłosierdzia, które nas czeka za tydzień. Wtedy są tłumy ludzi, robi się tłok, chcą wszędzie wejść. Nie mogą zrozumieć, że np., schody muszą być wolne, żeby w razie potrzeby służba maltańska mogła przejść. Większość zachowuje się odpowiednio, ale niektórzy nawet nie przeżegnają, nie przyklękną, nawet czapki nie zdejmą, tylko wyciągają komórki i robią zdjęcia. Czasem trzeba delikatnie zwrócić uwagę. Są też sytuacje humorystyczne – kiedyś poprosiłem turystkę, żeby przysłoniła dekolt „do pępka” przed wejściem do sanktuarium. A ona na to, czy nie chcę popatrzeć… No to jej odpowiedziałem, że mam w domu lepsze widoki.
– Nie jest pan „smutasem”? Wiele osób myśli, że ktoś zaangażowany w życie religijne musi być poważny, żeby nie powiedzieć – ponury.
– Mnie tam humor dopisuje. Lubię śpiewać, grać na gitarze albo akordeonie, opowiadać kawały. Gdy jadę na pielgrzymkę czy wycieczkę, wszyscy chcą, żebym był w ich autobusie…Dał mi Pan Bóg talent do muzykowania, to go wykorzystuję.
– A te wyjazdy często się zdarzają?
– Od kilku lat jeżdżę m.in. na pielgrzymki z ks. Jarosławem Cieleckim i „Domami Modlitwy św. Charbela”. Byliśmy we Włoszech, na Litwie, w czerwcu będziemy na Słowacji. Zawsze z żoną, tylko na piechotę z ks. Jarkiem z Wieliczki do Krakowa wybrałem się bez niej…W tamtym roku byliśmy w Medjugorie – teraz 27 kwietnia znowu nasi wyjeżdżają. Żal mi, bo nie jadę, ale cieszę się, bo będę mógł przynajmniej moich znajomych pożegnać, a potem przywitać na parkingu przy sanktuarium.

– Czy w Sygneczowie koło Wieliczki mieszka Pan od urodzenia?
– Nie, jestem przybyszem, jak niektórzy żartują – przybłędą. Pochodzę z Obidzy koło Łącka. Jednak kobieta wyciągnie człowieka na koniec świata…Mnie wyciągnęła moja żona Ala i tak zostałem już 35 lat. Przyzwyczaiłem się, chociaż często odwiedzam rodzeństwo. Wilka ciągnie do lasu, a górala w góry. Ale tu jest rodzina – żona, córka, zięć i przekochana wnuczka Helenka. Ma 2 latka i woła na mnie: Jaś! Niedługo będę ją mógł zabierać na ryby i na grzyby, bo to także moje hobby. Rozmawiała Barbara Rotter-Stankiewicz

Tekst ukazał się w Dzienniku Polskim w sobotę 20 kwietnia 2019

Leave a reply

Your email address will not be published.