Tak wygląda szczęście

 
 
 
  • Ksiądz w tym roku strasznie zawyżył poprzeczkę – stwierdza z powagą Kacper. – Pytania naprawdę były trudne. Jakie? No, na przykład, jak się nazywał papieski lekarz, albo za czyją namową Karol Wojtyła wstąpił do kółka różańcowego. I jeszcze, kogo zastąpił na Soborze Watykańskim. Tego to już nikt nie wiedział…
    Kacperek wygrał ostatni konkurs wiedzy o Janie Pawle II, tradycyjnie organizowany w szkole podstawowej w Mydlnikach. W poprzednim także zwyciężył. W nagrodę dostał książkę o Ojcu Świętym ze szczególną dedykacją: gratulacjami i życzeniami dalszych sukcesów w życiu i opieki Jana Pawła II od ks. infułata Jerzego Bryły, który za krakowskich czasów był współpracownikiem przyszłego papieża.
    Kacper, szóstoklasista, jest bardzo dumny ze swoich konkursowych osiągnięć, chociaż nieco mu już spowszedniały. Jest laureatem współzawodnictwa na różnych szczeblach i w różnych dziedzinach – wiedzy o Krakowie, języka angielskiego. Gdy przypomina sobie o kolejnym konkursie i pytam go, jak mu poszło, odpowiada z pewną nutą znudzenia: wygrałem… Pasjonuje się też sprawami technicznymi, zwłaszcza samolotami. Może dlatego, że mieszka w pobliżu lotniska i kilkadziesiąt razy dziennie przelatują tuż nad jego domem. W konkursach plastycznych laury zbiera młodsza o 3 lata siostra Kacperka, Magda. Urodziła się w dniu pogrzebu św. Jana Pawła II, czego nie mogła darować jej i mamie jedna z lekarek: trzeba nie mieć serca, żeby teraz rodzić – stwierdziła, bo musiała zająć się pacjentką zamiast oglądać transmisję z tej ceremonii w telewizji…Magda to artystyczna dusza, którą pociąga także taniec i muzyka.Jest osóbką niezmiernie towarzyską, należy do harcerstwa, ma niezliczoną ilość koleżanek i kolegów, wszędzie czuje się dobrze, Najmłodszy z rodzeństwa, 5-letni Michałek na razie rzadko zabiera głos, ale jeśli już się zdecyduje na rozmowę, można się z nim dogadać jak z dorosłym.

To nie był chwilowy przebłysk, zauroczenie, odruch serca. To była i jest prawdziwa miłość. Taka, która daje siłę do pokonywania przeciwności losu, codziennych trudności, które innych zwaliłyby z nóg. I która sprawia, że można cieszyć się życiem i z niego dobrze korzystać.
Marysia poznała Irka dzięki „Rybie”.- Ryba to moja dobra koleżanka z liceum, a potem ze środowiska związanego z akademickim klubem jeździeckim, a Irek znał ją z pracy, pomagała mu w załatwianiu różnych formalnych spraw. Gdy przyszliśmy do Urzędu Stanu Cywilnego we trójkę, urzędniczka bardzo się zdziwiła, że chcemy załatwiać sprawę ślubu w takim gronie…- wspomina ze śmiechem. Ale taka pomoc była niezbędna m.in. dlatego, że Irek jest niewidomy. Stracił wzrok gdy miał 12 lat, wskutek wypadku na motorynce…Szanse na to, by znów mógł oglądać świat były znikome, chociaż jak się okazało kilka lat temu, gdyby w swoim czasie trafił pod opiekę lekarzy w Londynie, mógłby wzrok odzyskać. Stało się jednak inaczej.
Nie oznacza to jednak, że biernie poddał się losowi. Pochodzi ze Śląska, z Knurowa – tam mieszka jego rodzina. Ośrodek dla niewidomych był jednak w Krakowie. Tu więc skończył szkołę, nauczył się na nowo żyć, a raczej dostosować do zmienionych warunków. Zdobył dwa zawody – stroiciela instrumentów muzycznych i masażysty. Nie miał zamiaru na tym poprzestać. Chciał studiować, zostać magistrem rehabilitacji. W Krakowie było to niemożliwe, wyjechał więc na studia do Wrocławia. Skończył je i od wielu lat pracuje w jednym z krakowskich szpitali. Przejazd przez miasto tramwajami i autobusami to czasem problem nawet dla ludzi zupełnie sprawnych, a co dopiero dla osoby niewidomej. Gdy mieszkali bliżej centrum, do szpitala można było na upartego przejść na piechotę – trzeba było jednak pokonać wąski mostek, na którym nie było chodnika. Ryzyko było zbyt duże… Pomagały koleżanki i koledzy z pracy, pomagają pacjenci. Jest też „zawodowy kierowca”, czyli Marysia, a w ostateczności – taksówka. Nie oznacza to, że sam nie dałby sobie rady – przez wiele lat jeździł do rodziny na Śląsk autobusami i pociągiem.
Szpital to nie jedyne miejsce pracy Irka. Ma też prywatnych pacjentów – ostatnio udało się w domu wygospodarować nawet miejsce na gabinet z oddzielnym wejściem. – Jeśli idę na ranną zmianę, zaczynam pracę o 7 rano. Wracam koło drugiej, chwilę odpocznę, zjem obiad i zaczynam przyjmować pacjentów. Gdy szpital jest po południu, pacjenci przychodzą rano. Taki rytm – mówi. Niekiedy są od niego odstępstwa i czas na pospieszne zjedzenie obiadu trzeba znaleźć między jednym a drugim masażem. Jak w dzień, w którym rozmawiamy.
Irek radzi sobie w codziennym życiu tak znakomicie, że nawet dzieci przez długi czas nie orientowały się, że tata nie widzi. Kacperek miał już kilka lat, kiedy zastanowiło go, że tatuś nalewa mu z kartonu mleko, chociaż prosił o sok…
Sam podchodzi do swego mankamentu z dystansem. Jego opowieść o tym, jak w niemal pustym tramwaju mężczyzna o kulach dla zasady wyganiał go z miejsca dla inwalidów, a on tłumaczył mu, że go nie widzi, była tak pełna humoru, że mimo obiektywnie rzecz biorąc – niewesołej sytuacji, zaśmiewali się z niej wszyscy.
A Marysia? Zawsze chciała mieć dużą rodzinę. Doświadczenia z dziećmi nabrała zaraz po studiach, gdy pracowała w ośrodku adopcyjnym prowadzonym przez Fundację Ruperta Maiera, której patronuje Prowincja Polski Południowej Towarzystwa Jezusowego. To klimaty bliskie jej sercu – przez całe studia Marysia zaangażowana była w działalność duszpasterstwa akademickiego przy kościele św. Anny w Krakowie. W fundacji nie tyle wykorzystywała swoją świeżo nabytą prawniczą wiedzę, co zajmowała się dosłownie wszystkim – w tym także opieką nad dziećmi.
– Jesteśmy naprawdę szczęśliwi, chociaż nie zawsze jest łatwo. Owszem, jestem czasem zmęczona, ale nie uważam się za cierpiętnicę. W zwykły dzień wstaję o 6 rano, wyprawiam starsze dzieci do szkoły, Michałka odwożę do przedszkola, a sama jadę do sądu. Po pracy zabieram Misia, robię zakupy. Bez samochodu by się nie dało, przecież praktycznie rzecz biorąc mieszkamy pod Krakowem. Madzia przychodzi do domu pod opieką Kacperka. Nie muszą nawet przechodzić przez jezdnię, więc są bezpieczni.
Niekiedy starszy brat odprowadza też Madzię na zajęcia pozalekcyjne. Nie jest to wprawdzie jego marzeniem, czasem nawet zdarzy mu się zapomnieć o tym, że siostra na niego czeka, ale z reguły jest bardzo obowiązkowy. I on i młodsze dzieci wiedzą, że muszą pomagać rodzicom, bo mama choćby stanęła na głowie, nie podoła wszystkiemu. Dlatego jeśli na przykład trzeba się wybrać z Michałkiem do logopedy, to jedzie z nim także Madzia , a w charakterze opiekunki – tata.
Mimo wszystkich obowiązków znajduje się czas na różne przyjemności – spacery, wycieczki i zwiedzanie muzeów, wystaw, zabytków. Starsze dzieci są na bieżąco z tym, co dzieje się w Krakowie. Ale i w czasie wakacji rodzice „wmontowują” w nich wiedzę – bo jeśli wyjechali np. na wyspę Wolin, do zapadłej wsi, której nazwę nawet trudno wymówić, nie poprzestali na plaży i placu zabaw – zobaczyli wszystkie atrakcje i przyrodnicze i architektoniczne całej okolicy. I tak jest zawsze.
– Najważniejsza jest logistyka. Codziennie muszę mieć bardzo szczegółowo zaplanowane zajęcia: kto, z kim, gdzie i kiedy. Czasem uda się, że sąsiadka odprowadzając swoje dziecko, weźmie i moje, a pani od muzyki „dostarczy” swoją uczennicę pod dom – mówi Marysia. Uważa się za osobę szczęśliwą. Jest pełna humoru i energii. Nie może znieść tylko jednego – tego, że ludzie traktują czasem Irka tak, jak by go nie było. To oni go „nie widzą”. – Gdy ktoś się zorientuje, że Irek nie widzi, często zaczyna się zwracać tylko do mnie. Tak, jak on by nie rozumiał, co się Albo zaczynają mówić do niego przez ty – jak do dziecka – opowiada prawie przez łzy.
Gdy któreś z dzieci zachoruje, albo z jakichś innych względów rodzinna sytuacja jest podbramkowa, do akcji wkraczają rodzice Marysi: babcia Basia i dziadek Tadeusz. Babcia przychodzi, by zająć się wnukami, a na parodniowe pobyty, część ferii czy wakacji, do domku w górach zabierają ich już oboje. Dzieciaki czują się tam jak u siebie – teraz już nawet mały Michałek, straszna przylepka, nie protestuje, że będzie musiał spać „parę nocek” bez mamusi. A jeśli następuje totalny krach, na pomoc przyjeżdża ze Śląska mama Irka.
Ale to są sytuacje wyjątkowe. Na co dzień nad wszystkim panuje Marysia. Ci, którzy ją dobrze znają, są pełni podziwu dla jej zdolności i pracowitości, dzięki którym szkołę i studia skończyła z odznaczeniem, dla jej zaradności, mądrości i dobroci.
Dla rodziców, oczywiście bardzo dumnych z córki, nie jest to zaskoczeniem. Zanim się urodziła, przeżyli tragedię – śmierć 14-miesięcznego synka, Jasia. Był to początek roku 1972. Tak się złożyło, że kilka miesięcy później jego ojciec opowiadał o tym abp. Karolowi Wojtyle. A przyszły Ojciec Święty mocno go przytulił i powiedział: jeszcze będziecie mieli dziecko…W 1973 przyszła na świat Marysia.


Tekst ten ukazał się w roku 2014 w kwartalniku „Posłaniec św. Antoniego”. Od tamtego czasu u Marysi i Irka nie zmieniło się wiele. Tylko dzieci trochę podrosły – Kacper jest już gimnazjalistą, Michałek uczniem. Doszły też nowe zajęcia, bo ojciec Marysi nie jest już w pełni zdrowia. W domu przybył też nowy lokator – kudłata świnka morska, ulubienica Magdy. Ale Marysia jak zwykle – daje radę…
Barbara Rotter-Stankiewicz

Leave a reply

Your email address will not be published.